Warszawskie zendo, 29 września 2019 r.
Bardzo dziękuję, że przyszliście. Spodziewałem się, że z powodu maratonu będzie Michał, Magda i może jeszcze parę osób, a jest was tak dużo. To bardzo miłe.
Ze względu na maraton myślałem też, że mogę się bardzo spóźnić, bo nie dało się wyjechać samochodem z parkingu, a taksówka, którą zamówiłem, mogła stanąć tylko bardzo daleko od mojego domu, więc tam poszedłem. Dotarłem do niej, a taksówkarz pyta: „Czy pan to pan?”. Trochę zaskoczony mówię: „Tak”. A on: „A bo pani dystrybutorka powiedziała, że to będzie starszy człowiek”. Ja mu na to, że właśnie wczoraj skończyłem 61 lat. Był zaskoczony – że nie wyglądam na tyle. Ale zdałem sobie też sprawę, że zaczynam wchodzić w starszy wiek. Kiedy byłem w naszym ośrodku na Sonomie , dużo czasu spędzałem z Rosim i jego żoną Shinko – Rosi ma teraz 84 lata i jest o dwa, trzy lata starszy od siebie samego, gdy tu był ostatnio. Shinko ma 81 lat i jest starsza niż wtedy, kiedy ją ostatni raz spotkałem. Wszyscy siedzieli i ja się właśnie zorientowałem, że zaczynam rozumieć trochę sposób, w jaki oni się poruszają, sposób, w jaki mówią…
Kiedy szedłem do taksówki, mijałem maratończyków – a ja całe życie intensywnie biegałem. Było nawet pięć takich lat, kiedy biegałem codziennie, dzień w dzień. Natomiast od kilku lat już nie biegam, nie mogę. I jeszcze jesienią, gdy szedłem i przyglądałem się maratończykom, czułem jakiś rodzaj żalu czy może nawet zazdrości. A teraz zorientowałem się, że nie, że właściwie kibicuję i fajnie, że biegną.
Chcę dzisiaj opowiedzieć, na czym polegała Uroczystość Przekazu, w której uczestniczyłem, a potem przeczytam list od Rosiego; prosił, żebym podzielił się nim ze wszystkimi.
To było tak: Rosi zaprosił mnie na Ceremonię Przekazu już dwa, trzy lata temu, ale z różnych względów nie mogłem tam pojechać. Teraz się wybrałem i chociaż trochę czytałem przed wyjazdem, a nawet starałem się sporo dowiedzieć na ten temat, i rozmawiałem z różnymi ludźmi, właściwie nie wiedziałem, co mnie czeka. Mimo lektur i rozmów w zasadzie nie wiedziałem. Spodziewałem się raczej, że będzie to wyzwanie. Że stoi przede mną jakieś poważne wyzwanie. Natomiast faktycznie okazało się, że było to doświadczenie bardzo spokojne, pozbawione – poza jedną sytuacją, o której opowiem – stresu, napięcia. Właśnie łagodne i spokojne.
Byłem tam w sumie dwa tygodnie, ceremonia trwała osiem dni. Nazywało się, że tydzień, ale trwała osiem dni, o czym dowiedziałem się właśnie w nocy siódmego dnia – że jeszcze rano też. Po przyjeździe najpierw przez dwa dni się aklimatyzowałem, przystosowywałem się do zmiany czasu i tak dalej. Ale potem się zaczęło: dostałem kilkadziesiąt stron instrukcji, co mam robić. Instrukcja w dużej mierze była po japońsku i nie dało się jej zapamiętać ani za bardzo zrozumieć. Ale podstawowe rzeczy można było zapamiętać. Zaczynało się więc codziennie rano tym, że robiłem rodzaj takiej… to zdaje się, tradycja mówi, że to jest rodzaj pielgrzymki. To znaczy miałem kadzielnicę, w której był rozżarzony węgielek i sproszkowane kadzidło. Chodziłem po świątyni i w różnych miejscach rozkładałem moje zagu, kłaniałem się i ofiarowywałem kadzidło. Przez cały czas recytowałem też mantrę, bardzo skomplikowaną mantrę, której za bardzo nie da się nauczyć – teraz chciałem ją sobie przypomnieć i wydaje mi się, że nie zaryzykuję, żeby ją powiedzieć. W każdym razie jest na tyle skomplikowana, że trzeba rzeczywiście utrzymywać uwagę, nie można jej klepać mechanicznie. Chodziłem z kadzielnicą po kolejnych miejscach – najpierw to było zendo, przed głównym ołtarzem i na ołtarzu, tam, gdzie tradycyjnie powinien być Manjushri, czyli bodhisattwa mądrości. Następną stacją był ołtarz Rosiego Suzukiego. Dalej Bodhidharma – nie mamy go u nas. Potem posąg Kandzeon. Potem, już na zewnątrz zendo, Samanthabhadra, czyli ucieleśnienie miłości. Później szedłem długą drogą do łazienek – długą, dlatego że tam się buduje albo przygotowuje budowę nowego zendo, wszystko jest rozkopane i tak dalej – długą drogą do łazienek i w łazienkach z kolei przed ołtarzem, na którym jest – już zapomniałem, jak się nazywa – bóstwo związane z kąpielą, z wodą. Stamtąd do Domu Sanghowego. Po drodze spotykałem meksykańskich robotników, którzy zajmują się budową. Bardzo się interesowali moją osobą, aczkolwiek z pewnym onieśmieleniem – byłem w szatach, z kadzielnicą, z mantrą, którą cały czas wypowiadałem. Sprawdzam, czy sobie przypominam… Początek pamiętam, więc może powiem: EN ONORI BISACHI BIRA HOJARATORI HODOHODONI1 – i dalej nie pamiętam. Może jeszcze sobie przypomnę. Ale rzeczywiście nie da się tego mechanicznie powtarzać. No i potem szedłem do Domu Sanghowego, gdzie ofiarowywałem kadzidło przed ołtarzem w kuchni: na ołtarzu jest bóstwo, które się nazywa Idaten. Potem przed ołtarzem głównym w Domu Sanghowym, gdzie jest między innymi nasza Czarna Madonna. I jeszcze przed rulonem z wierszem o górach – nie potrafię sobie tego wiersza przypomnieć. Tutaj miałem z kolei inną mantrę. Cała ta pielgrzymka trwała – nie wiem – może koło czterdziestu minut, może godzinę. A następnie szedłem do zendo i odprawiałem to, co nazywamy serwisem czy posługą – tylko sam. Czyli robiłem pokłony przed ołtarzem, ofiarowywałem kadzidło, recytowałem śpiewy i imiona wszystkich buddów. I po każdym imieniu miałem się kłaniać – czasem się kłaniałem, czasem nie mogłem, bo miałem problem z kręgosłupem i robiłem stojące pokłony. Na początku recytowałem półgłosem, ale zostałem poinstruowany, że mam mówić pełnym głosem, więc od drugiego czy trzeciego dnia recytowałem rzeczywiście pełnym głosem. I miałem wyjątkowo mocny głos – stąd brało się poczucie… Zendo jest na górze, w dole rozpościerają się doliny: Dolina Księżycowa i Dolina Napa, a po drugiej ich stronie są góry. Miałem więc poczucie, że recytuję imiona buddów na całe doliny. I chyba rzeczywiście było słychać daleko, bo robotnicy meksykańscy, którzy zazwyczaj gadali, śpiewali, radio mieli włączone – milkli podczas recytacji, robiło się kompletnie cicho, więc jakieś wrażenie to na nich pewnie wywierało.
I kiedy kończyłem posługę – wszystko trwało koło dwóch godzin – przebierałem się i szedłem do Rosiego na śniadanie. Shinko przygotowywała śniadanie, potem jedliśmy je wspólnie w trójkę. I tak wyglądały wszystkie posiłki – wszystkie przygotowywała Shinko i wszystkie jedliśmy w trójkę. Codziennie. Posiłki czasem przeciągały się do paru godzin, bo cały czas rozmawialiśmy – to było bardzo przyjemne. Czasem rozmawialiśmy w trójkę, czasem Shinko nas zostawiała, nawet dosyć często, i zostawaliśmy sami. Tak było po 30 latach bycia uczniem Rosiego. Rzeczywiście, w moim życiu spędziłem z Rosim dużo czasu. W czasie, gdy był w Polsce, przekładałem jego dokusany – może nie wszystkie, ale myślę, że przetłumaczyłem ich parę tysięcy albo i więcej, latami tłumaczyłem jego mowy Miałem więc dużo kontaktów z Rosim. Ale ten tydzień był szczególny, był dopełnieniem czy… Czasami miałem poczucie, że pożegnaniem, ale mam nadzieję, że to nie było pożegnanie… Zatem rozmawialiśmy. Czułem się nadzwyczajnie zadbany. Szczególnie przez Shinko, która przygotowywała posiłki i nie pozwalała mi nawet zmyć talerza. Byłem przez nią traktowany jak król, król przyjaciel. Shinko się zmieniła, zawsze była bardzo rozmowna, towarzyska, a teraz odzywa się rzadko, słucha i uważnie spogląda. Bardzo mało mówi. To też kojarzyło mi się ze zmianą związaną z wiekiem.
Było więc śniadanie. A potem szliśmy do pracowni Rosiego w domku z surowego drewna. Mam trochę zdjęć, ale zapomniałem ich przynieść – szkoda, bo może nie wszyscy wiedzą, jak tam wygląda. I w pracowni Rosiego… Domek jest jednym dużym pomieszczeniem. Nie ma sufitu, wszystko drewniane, dach spadzisty. I wszystko bardzo surowe. Znajduje się tu pełno sprzętów i pamiątek, chociaż dużo mniej niż kiedyś, bo ze względu na przepisy przeciwpożarowe i trzęsienia ziemi domek ma być poddawany różnym przeróbkom i zaczynają tam sprzątać. Zmuszają Rosiego, żeby pozbywał się części pamiątek, aczkolwiek on robi to bardzo niechętnie. Pokazał mi na przykład skórzaną teczkę – takie były też u nas, dzieci chodziły z nimi do szkoły. Pokazał mi teczkę, którą podarował mu nauczyciel chyba w trzeciej klasie szkoły podstawowej – trzyma ją do tej pory, chociaż naprawdę jest bardzo zniszczona. I mówi: „Nie da się ukryć, że jestem sentymentalny”.
Co było dalej? A! Przychodzimy do pracowni. Tam jest siedzisko Mistrza Zen, tron, specjalny drewniany fotel z poręczami. Przed tym fotelem kłaniałem się Rosiemu, potem ofiarowywałem kadzidło i zaczynaliśmy pracować, co polegało w największej mierze na przygotowywaniu dokumentów, które potem dostałem podczas kulminacji ceremonii. Dokumentów, które nazywają się Dokumentami Przekazu. Są trzy dokumenty. Każdy ma postać płachty wielkości 2 metrów na 50 centymetrów. Rosi ma dokument, który ofiarował mu Rosi Suzuki i który wykonany jest na jedwabiu. Natomiast moje dokumenty robiliśmy na ryżowym papierze. Większość to kaligrafie – głównie imiona poprzedników. Między innymi kechimyaku, czyli dokument, który dostają wszyscy, którzy odbyli ceremonię Jukai i mają rakusu; dostają wtedy buddyjskie imię. Kechimyaku to dokument, na którym znajduje się cała Linia Przekazu, czyli najpierw siedmiu buddów mitycznychuuuuuuuuuu, potem Budda historyczny Siakjamuni, potem dziewięćdziesięciu buddów poprzedników, Rosi Shunryū Suzuki jest osiemdziesiąty dziewiąty, Hoitsu Suzuki dziewięćdziesiąty, nasz Rosi dziewięćdziesiąty pierwszy, a ja jestem dziewięćdziesiąty drugi.
Ale oprócz imion jest też Linia Przekazu, blood lineage, czyli rodowód krwi, rysowany z kolei czerwonym tuszem. I tam znajdują się też różne symbole: między innymi symbol swastyki. Sprawiają one wrażenie – i chyba takie są – sięgających czasów szamańskich, pierwotnego buddyzmu.
Przez te siedem dni właściwie ja i Rosi… On miał swoją część, ja miałem swoją…
Przygotowywaliśmy dokumenty, co jest pracą wymagającą bardzo, bardzo dużej dokładności. Ale było to też doświadczenie niezwykle spokojne. Przedtem trochę się tego obawiałem, nie jestem szczególnie manualnie uzdolniony, wprost przeciwnie – zawsze miałem z tym duże trudności w życiu. Pamiętam przeżycie ze szkoły, kiedy jako pracę domową kazali nam narysować kratkę co jeden milimetr poziomo i pionowo piórkiem. I ja nie byłem w stanie tego w ogóle zrobić, absolutnie. Za każdym razem, na początku albo gdy już zbliżałem się do końca, robiłem kleksa, który zalewał wszystko. Żyłem z przekonaniem, że do takich rzeczy kompletnie się nie nadaję. Natomiast teraz w ogóle się nie przejmowałem, robiłem, jak mogłem, i to było zajęcie bardzo uspokajające, medytacyjne w gruncie rzeczy. Rosi siedział przy swoim stole, ja przy swoim i tak sobie kaligrafowaliśmy.
Czy macie do tego jakieś pytania?
Pyt.: To było w trakcie ango?
Kuun: To było pod koniec ango i potem po ango. Ostatnie dwa dni ango.
Pyt.: Czym pisałeś?
Kuun: Pisałem na początku pisakiem, a kiedy się wypisał, parę osób wyruszyło do Santa Rosy na poszukiwania. Potem pisałem pędzelkiem. Myślałem, że się nie da, ale jakoś się dało. W ogóle polubiłem kaligrafowanie i odnalazłem się w nim, wbrew swoim oczekiwaniom. Do tego stopnia, że myślałem, że będę to robił dalej. Na koniec dostałem od Rosiego sprzęt do tego potrzebny. Aczkolwiek po powrocie miałem takie urwanie głowy, że nawet jednego znaku nie wykaligrafowałem. Ale myślę, że może w przyszłości…
Pyt.: Tusz do pisania rozrabialiście z proszku?
Kuun: Dostałem taki tusz, który się uciera. Ale tam robiliśmy tuszem Made in Japan.
Pyt.: Jaki był plan dnia?
Kuun: Najpierw było zazen. I po zazen – nie pamiętam, koło siódmej, coś takiego odbywałem moją pielgrzymkę i recytację imion buddów, później pracowaliśmy z Rosim. Potem był obiad, znowu Shinko przygotowywała. Myśmy jedli. Rozmawialiśmy, rozmawialiśmy. Potem znowu kaligrafia. Potem kolacja. Po kolacji też kaligrafowaliśmy. Rosi teraz siedzi długo wieczorami, teoretycznie mieliśmy kończyć o dziewiątej, ale patrzę: dziewiąta już mija, Rosi dalej. Rosi rano nie wstawał, a ja wstawałem na poranne zazen. Zaczynałem być lekko zdenerwowany. Wpół do dziesiątej – Rosi dalej. Dziesiąta – Rosi dalej.
Pyt.: Nie przysnął?
Kuun: Nie, nie. W ogóle nie przysypiał. Po trzech dniach zacząłem mówić, że może już pójdę, bo wstaję rano. I tak było przez tydzień.
Kulminacja uroczystości odbywała się po tygodniu w ostatnią noc.
Jakoś się do tego mentalnie przygotowywałem, ale bez stresu. Na pewno do czasu. Spokojnie. Do samej nocnej ceremonii też dostałem kilkadziesiąt stron instrukcji, której nie dało się zrozumieć. W noc poprzedzającą ceremonię miałem mnóstwo snów, przez całą noc. Dziwnych snów. Kiedy rano o tym myślałem, odnosiłem wrażenie, jakby mi się śniło całe życie, a właściwie różne ciemne momenty życia – nierozpoznane, niepokojące. Różne. Całą noc mi się śniły. Od czasu do czasu się budziłem, potem zasypiałem i znowu mi się śniło. Żywe, kolorowe sny z różnych okresów życia, i właśnie raczej ciemne i niepokojące. Obudziłem się rano w niepokoju. Wszystko bolało mnie bardziej niż zwykle, czułem się spięty. Wyruszyłem na moją pielgrzymkę i zerwał się wiatr, i to wiatr bardzo silny. Szedłem z kadzielnicą z żarzącym się węgielkiem. Tam wszyscy żyją jeszcze pożarami, które były dwa lata temu, ogromne. Pożar zatrzymał się wtedy na granicy ośrodka, parę metrów od stupy Rosiego Suzukiego. Było to tragiczne wydarzenie. Wiele osób zginęło i spalił się ogromny kawał ziemi. Całe góry, które widać po przeciwnej stronie doliny, płonęły. I blisko się paliło. Paliło się wszystko wokół. To było dramatyczne, traumatyczne przeżycie, tak że oni cały czas nim żyją.
A ja idę z kadzielnicą z rozżarzonym węgielkiem, on się żarzy i wieje bardzo mocny wiatr. Jak powieje, to iskry z węgielka strzelają. Zacząłem się bać, że spowoduję pożar. Tam wszystko jest teraz niesłychanie wysuszone. Jest absolutnie sucho. A ja – potem sobie przypomniałem – mam takie wspomnienie z dzieciństwa związane z ogniem, dosyć przerażające. Właściwie mam jakąś specyficzną relację z ogniem, bo jako dziecko cały czas robiłem różne ogniska, spowodowałem nawet pożar na złomowisku: podpaliłem autobus, byłem ścigany przez milicję. W domu też kiedyś spowodowałem pożar, tak że paliły się zasłony i pudełka z zasbawkami. Moja matka była dziennikarką i robiła reportaż. Pojechałem z nią na ten reportaż – gdzieś do małej wsi, całej krytej strzechą. Tylko w centrum wsi była murowana szkoła i w niej odbywały się kolonie dla dzieci niepełnosprawnych. Moja matka robiła reportaż właśnie na temat tych kolonii. I w tej wsi wybuchł pożar. Wieś w sierpniu, cała rozgrzana, pokryta strzechą wieś – to się paliło jak pochodnia. I mam wspomnienie z dzieciństwa, kiedy niepełnosprawne dzieci uciekają ze szkoły gościńcem, a tu wszystko wokół płonie. Przerażające wspomnienie. Być może ono się jeszcze do tego przyłożyło – w każdym razie byłem w lęku. Szedłem z kadzielnicą. Wiatr hulał. Naprawdę mocny wiatr. Iskry… Byłem przekonany, że spowoduję pożar. Przykrywałem kadzielnicę dłonią i bałem się. Po prostu się bałem. Miałem wizje, że spalę całą północną Kalifornię. To oczywiście było przesadą, natychmiast po wypryśnięciu z kadzielnicy iskry gasły. Ale naprawdę się bałem, naprawdę byłem w lęku i napięciu. Potem doszedłem do zendo i zacząłem recytować imiona buddów, i nagle wszystko opadło. Tak jakby opadła mgła. Kompletnie opadło napięcie, kompletnie opadł lęk. Nie miałem specjalnie słów na stan, w którym byłem. Potem myślałem o tym jako o doświadczeniu, że wszystko jest OK. Że ja jestem na swoim miejscu, kompletny. I było też doświadczenie przezroczystego widzenia. Kiedy się jest w lęku i napięciu, świat się kurczy, zacieśnia, przestaje być wyraźny, przyjazny, kurczy się i jest wrogi, oddzielony ode mnie, spiętego i przestraszonego. Natomiast kiedy lęk i oddzielenie opadło, to było właśnie uczucie zupełnie przeciwne – nieoddzielenia, bycia na swoim miejscu, bycia połączonym ze wszystkim w przyjaznym świecie.
Myślę, że to jest – nie wiem, czy udaje mi się oddać ten stan – dobra metafora codziennego życia i zen, że w gruncie rzeczy to jest to, czego szukamy, czego od czasu do czasu doświadczamy, co nas trzyma przy praktyce: właśnie poczucie nieoddzielenia, poczucie połączenia. Wtedy właśnie opada i lęk, i napięcie, skurczenie. I jest się na swoim miejscu.
Ten stan utrzymywał się przez cały dzień i w czasie nocnej ceremonii – co było bardzo pomocne, bo myślę, że gdyby to robić w spięciu i lęku, to by był jakiś znój niezwykły, natomiast nic z tego się nie pojawiło. Było to doświadczenie bardzo naturalne, spokojne. I też tak, gdy potem myślałem, to większość tych rozmów… Myśmy z Rosim rozmawiali o wszystkim: o sprawach osobistych, o życiu, o polityce, o Trumpie oczywiście. O wszystkim. Ale prowadziliśmy też dużo rozmów na temat zen. I to, co się powtarzało w tym, co przekazywał Rosi, to było takie… taka wiadomość, takie rozumienie zen właśnie o braku „ja”: że podstawowym doświadczeniem jest brak „ja”. Odkrycie, że nie ma „ja”, nie ma „ja” właśnie oddzielonego, stojącego wobec świata czy przeciwko światu, czy podporządkowanego światu. Nie ma „ja”. I to się pojawiało w wielu różnych wypowiedziach Rosiego – że to jest właściwie istotą zen. Że religia to jest brak „ja”, że zen to jest brak „ja”. Że nie jest tak, że jestem ja i świat. Że jest podmiot i przedmiot. Tylko że się odkrywa w zen czy w zazen to, że nie ma „ja”. Potem ono pojawia się z powrotem, ale to już inne doświadczenie. Z powrotem jestem oddzielony, z powrotem jestem w relacji podmiotu i przedmiotu. Ale jeżeli oddzielenie, rozróżnienie bierze się właśnie z poczucia jedności, okazuje się inne, niż wtedy, kiedy jest pierwotne.
Czyli na przykład tego rodzaju myślenie czy doświadczenie wyraża się tak, że mówimy, że ktoś praktykuje, medytuje po to, aby się oświecić, aby zostać oświeconym. To jest świat podzielony, rozróżniony, przedmiot i podmiot. Natomiast kiedy nauczyciel mówi, że medytujemy nie po to, żeby się oświecić, tylko dlatego że już jesteśmy oświeceni – to jest świat niepodzielony. To jest zen. Rosi mówił też – i pierwszy raz to w ten sposób słyszałem – o naszym ślubowaniu porannym, że ślubuję wyzwolić wszystkie czujące istoty… On teraz zamienia „wszystkie czujące istoty” na humanity, człowieczeństwo czy ludzkość – że bardziej trafia do ludzi, kiedy tak o tym mówić. Ślubuję wyzwolić wszystkie czujące istoty – i Rosi mówi: no tak, ale te istoty są już wyzwolone. Nie jest tak, że ja ciebie wyzwolę, tylko ty już jesteś wyzwolony. Jednocześnie ja ślubuję cię wyzwolić – to świat niepodzielony, niezróżnicowany, ten, który jest jednością. Ja ślubuję cię wyzwolić, ale ty jesteś już wyzwolony, a mimo to ja ślubuję cię wyzwolić. Nie dlatego cię wyzwalam, że ty jesteś niewyzwolony, a ja jestem wyzwolony. Jesteśmy połączeni. Rzeczywistość nie jest podzielona. To także pojęcie pustki, o której się mówi w naszej tradycji. Pustka oznacza, że nic nie jest oddzielone od wszystkiego pozostałego, że wszystko jest ze sobą połączone, wszystko na siebie wpływa, wszystko jest jednym. Ale potem z tej jedności wyłaniają się z powrotem różnice. Codzienne życie polega na życiu w zróżnicowanym świecie, na życiu podmiotowo-przedmiotowym. Ale jest już trochę inaczej, jeżeli oddzielenie wyłania się z poczucia jedności.
To chyba powiedzenie Dogena, że kiedy zaczyna się praktykować, góry są górami, a lasy lasami. Potem po jakimś czasie praktyki góry przestają być górami i lasy lasami. I potem znowu góry są górami i lasy są lasami. Góry nie są górami, lasy nie są lasami – to oznacza, że zaczynamy doświadczać rzeczywistości właśnie jako niepodzielonej, nie przez pryzmat poznawania podmiot-przedmiot, czyli góra jest czymś, ma nazwę, doświadczamy jej przez filtr swoich założeń albo przez nazwę: to jest góra. Obcujemy z ideą góry, z tym, co wiemy na temat góry. A potem mamy doświadczenie rzeczywiste, doświadczenie bezpośrednie, czym ta góra jest. Nie przez pryzmat właśnie oddzielenia czy nazwania, czy desygnowania jej. Wtedy góra już nie jest górą. Doświadczamy góry, doświadczamy lasu – bez oddzielenia, to jest jedno, jedna rzeczywistość połączona ze sobą, połączona z nami. My nie jesteśmy od niej oddzieleni. Kiedy patrzę na liść, który drga na wietrze, doświadczam tego, że ja drgam, że jest drganie, a nie jest tak, że ja patrzę na liść, który drga. To doświadczenie zupełnie inne – doświadczenie drgania. Tak jak się mówi o naszej perspektywie, że świat nie jest statyczny, wszystko przemija, co oznacza, że wszystko jednocześnie pojawia się i znika. Rzeczywistość migoce.
Rzeczywistość migoce. Nie jest statyczna ani stała. Wszystko przemija, ale to oznacza również powstawanie, z chwili na chwilę wszystko znika i powstaje. Nie wpada w jakąś czarną dziurę. Nie ma żadnej czarnej dziury. To nie jest doświadczenie depresyjne, przygnębiające, ono jest wszechogarniająco wzruszające. Pojawia się i znika. Migoce.
Pyt.: A doświadczyłeś tego migotania?
Kuun: Tak.
Doświadczyłem kiedyś, dawno, dawno, i wracam do tego doświadczenia. Nazywam je migotaniem. Każdy może tego doświadczyć. I to jest właśnie coś, co – zdaje mi się – jest tutaj istotne: nie ma w tym nic nadzwyczajnego. To doświadczenie dostępne każdemu, przydarza się, tylko mamy skłonność, żeby pomijać je uwagą. Żeby nie zauważać. Ale ono… Jestem pewien, że każdy z obecnych miał takie doświadczenie, tylko o nim nie pamięta, pomija je uwagą, nie zauważa. To jest doświadczenie połączenia, nieoddzielenia. Życie byłoby beznadziejne bez takiej możliwości, gdyby polegało tylko na przejściu przez nie oddzielonym, w pewnym sensie martwym. Nie dałoby się tak żyć.
Każdy doświadcza chwili takiej jedności, w różnych momentach… Tylko się to pomija. Zazen jest właśnie po to, żeby nauczyć się tego nie pomijać. A potem, kiedy się doświadczy, jest się w stanie to doświadczenie przywołać. W momentach napięcia, lęku czy oddzielenia, które przeżywa się jako rzeczywiście nieznośne cierpienie, jest się w stanie przywołać je na chwilę, przywołać z wydechem.
Ten moment, to miejsce można odnaleźć w zazen, w czasie każdego zazen. Na końcu wydechu… Na końcu wydechu jest takie miejsce, gdzie nie ma oddzielenia, jest cicho, spokojnie, przestrzennie. Nie ma „ja”. Jeżeli się uda utrzymać uwagę w zazen do końca wydechu, czy w życiu codziennym, na końcu robi się pusto, robi się przestrzeń, robi się cicho, robi się właśnie nieoddzielone. Kładę nacisk właśnie na ten aspekt świata niepodzielonego. Natomiast to znajduje się w równowadze – świat niepodzielony i podzielony zależą od siebie. Na końcu wydechu jest cisza i przestrzeń, nie ma „ja”, a potem w naturalny sposób pojawia się wdech oraz „ja”, oddzielenie, codzienny świat, życie, kiedy można pracować, wykonywać różne zadania, realizować się i tak dalej, funkcjonować w świecie. I potem z końcem wydechu znowu jest to ciche spokojne miejsce. Ale jeżeli wdech pojawia się właśnie z tego cichego miejsca, to jest inny wdech, inne przeżywanie życia, świata, rzeczywistości, niż to na wdechu, który sami inicjujemy, zanim pozwolimy sobie wypuścić powietrze do samego końca. Bo naturalnie – oto moja obserwacja siebie i innych ludzi – naturalnie tracimy uwagę tuż przed końcem wydechu. W jakiś sposób przestraszamy się tego cichego miejsca na końcu i tracimy uwagę tuż przed końcem wydechu. I żyje się inaczej, jeżeli zawsze traci się uwagę przed końcem wydechu, a inaczej, w moim przekonaniu, kiedy od czasu do czasu uda się utrzymać ją do końca wydechu, sięgnąć do tego cichego, spokojnego, przestrzennego miejsca.
Rosi poprosił, żebym przekazał Wam, jak się robi gassio, czyli ukłon. Uczymy się i zwykle rozumiemy tak, że gassio to połączenie dwóch dłoni, czyli połączenie przeciwieństw, czy w ogóle połączenie rozróżnienia. Dłonie się łączą, jest ciepło, odsłania się właśnie jedność, cisza. Ale zdaniem Rosiego w gassio jest coś więcej: odkrywamy, co jest poza połączeniem, skąd wyłania się połączenie, kiedy rzeczywiście dociskamy dłonie wydychając. Może spróbujcie to zrobić – kiedy dłonie się łączą, rzeczywiście dociśnijcie je wraz z wydechem, poczujcie, jak dłonie z wydechem się dociskają. I na końcu dociśnięcia, które jest jednocześnie końcem wydechu, znajduje się miejsce, kiedy wykracza się poza „ja”, poza oddzielenie. Nie ma „ja”.
Rosi mówi, że trzeba to ćwiczyć, trzeba robić. Na tym polega praktyka: ciągle i nieustannie na nowo powtarzać, aż się odkrywa świat bez „ja”. Ten moment ciszy. Nie tylko połączyć dłonie, ale docisnąć je z wydechem. Dociskam i odkrywam, że nie ma „ja”.
Potem nastąpiła właśnie ta nocna uroczystość, która trwała od dziesiątej do pierwszej w nocy. Miała trwać dłużej, ale poszło nam jakoś szybciej.
Była bardzo skomplikowana. Nie jestem w stanie o tym opowiedzieć. To się działo w zendo. Były takie jakby trzy stanowiska, w każdym z nich ołtarz, kadzielnica, świeca i fotel Mistrza Zen. Poruszaliśmy się w obrębie tych trzech miejsc. Jednym z miejsc – głównym, jak rozumiałem – w którym dokonywało się spełnienie, był czerwony namiot, chyba z jedwabiu. Namiot w ostrej czerwieni, w kolorze krwi. I tam dokonywały się najważniejsze obrzędy ceremonii. Ceremonia ma charakter bardzo intymny. Właściwie cały proces, całe siedem dni, ma bardzo intymny charakter. Bardzo osobisty. To nie jest wydarzenie publiczne. Nikt inny poza nauczycielem i uczniem nie bierze w tym udziału.
Jeszcze à propos koloru krwi: Dokumenty Przekazu podpisuje się krwią. Najpierw Rosi upuścił trochę krwi z serdecznego palca, potem ja i zmieszaną krwią wspólnie podpisaliśmy trzy dokumenty.
Jest też taki moment w trakcie ceremonii… Uczeń wykonuje bardzo dużo pokłonów przed Rosim. Myślałem, że w ogóle nie będę w stanie tego zrobić ze względu na to, że bolał mnie kręgosłup, bo wypadł mi dysk. Rano po wstaniu z łóżka, zanim się wyprostowałem, musiałem najpierw trochę się poczołgać – myślałem więc, że to w ogóle nie wchodzi w grę, ale zacząłem robić pokłony i jakoś je robiłem. I było ich w sumie… na pewno więcej niż 100, ale nie wiem, czy nie więcej niż 200 pokłonów w ciągu całej nocnej ceremonii. Był taki moment, kiedy się sobie kłanialiśmy – sobie nawzajem, a też sobie i ołtarzowi. I to było tak, że najpierw układało się zagu w taki sposób, że było moje zagu i Rosiego zagu jakby częściowo na moim. To miało symbolizować hierarchię – że Rosi jest górą. Że jestem podległy. A potem układało się zagu obok siebie i moje lekko przykrywało zagu Rosiego. I to symbolizowało, że właśnie stajemy się partnerami, braćmi, nie wiem, jak to powiedzieć. I było dużo momentów właśnie tego przekazania. To się nazywa przekaz, czyli nauczyciel przekazuje… no właśnie – co przekazuje?
Trochę się martwiłem, bo wydawało mi się, że ceremonia zabije Rosiego – to było okropnie wymagające dla niego, okropnie męczące. Trzeba co chwilę wstawać, obchodzić ołtarz, kłaniać się, znowu siadać, wstawać… Myślałem, że to będzie dla niego zbyt duży wysiłek. Ale okazało się, że nie. Był bardzo zadowolony. Kiedy wszystko się skończyło, Rosi śmiał się całym sobą, wydawał się szczęśliwy i w bardzo dobrej formie. Siedzieliśmy potem jeszcze długo w nocy przy herbacie razem z synem Rosiego Nyozem i jego żoną Kashin.
A potem dowiedziałem się, że jeszcze rano… Że to jeszcze nie koniec, chociaż myślałem już, że to całkowity koniec. Że jeszcze rano muszę odbyć pielgrzymkę i recytację – i to już był koniec ostateczny.
Następnego dnia poszliśmy jeszcze wszyscy z Shinko i Ejo, synem Nyozego i Kashin, na kolację do włoskiej knajpy. Było pyszne jedzenie, dobre wino… śmialiśmy się przez większość wieczoru.
1 Fragment sutry RYO GON SHU – por. np. https://wroclaw.mahajana.net/zeszyt_sutr/zeszyt-sutr.pdf