Pamiętam jak, w czasach swej młodości jeździłem z sanghą Kannon na odosobnienia medytacyjne. Byłem wtedy, młodym, zafascynowanym buddyzmem neofitą, który chciał szybko i bez trudu uwolnić się od cierpienia i osiągnąć oświecenie. Podskórnie czułem, że ze światem jest coś nie tak, jeszcze zanim Olga Tokarczuk zdążyła to ogłosić Szwedzkiej Akademii. Chciałem choć w małym stopniu zmienić ten stan rzeczy. Chodziłem na spotkania z mistrzami, czytałem książki o tematyce buddyjskiej, siedziałem w kucki ze skrzyżowanymi nogami i koncentrowałem się na liczeniu oddechów, aby oczyścić umysł z myśli i doświadczyć nirwany. Podobało mi się to, bardzo. Ciało miałem gibkie, kości elastyczne i nawet siedzenie w pozycji pełnego lotosu, nie sprawiało mi kłopotu. Szybko zdobyłem uznanie nowo poznanych współplemieńców i stałem się dumnym członkiem ich wspólnoty. Raz do roku, przyjeżdżał do nas z Ameryki, nauczyciel. Był nim Rosi Kwong, syn chińskich emigrantów. W latach sześćdziesiątych zachłysnął się ruchem hippisów, chciał razem z nimi iść pod prąd ogólnie przyjętemu konsumpcjonizmowi. Tak trafił na Rosiego Suzukiego, który przyjechał do ameryki głosić dharmę. Praktykując pod jego skrzydłami został mistrzem Zen.
Zgodnie z tradycją praktykowaliśmy tygodniowe odosobnienia, zwane po japońsku Seshin. Wstawaliśmy o czwartej rano, by od bladego świtu, siedzieć twardo jak starożytni mnisi. Osobiście, głęboko wierzyłem, w prawdziwą przemianę, która sprawi, że stanę się radosnym człowiekiem, wolnym od trosk i zmartwień. Na początku nie było to takie słodkie, ale w końcu per aspera ad astra. Niejednokrotnie dokuczał mi ból i zmęczenie, ale ponieważ chciałem być twardzielem, dawałem radę. Seshin zwykle trwało siedem dni, po trzech dniach, kryzys mijał, a potem było już z górki, czyli pięknie i przejrzyście. Energię, która wtedy się pojawiała można porównać do narkotycznego haju, flow, przekraczającego zwykłe stany świadomości. Moje ciało stało się sprężyste jak u tygrysa, poruszałem się ledwie dotykając ziemi, niemalże fruwałem w powietrzu. Uśmiech pojawiał się naturalnie. Nie trzeba było słów, żeby porozumieć się z kimkolwiek. Czułem się jak w Raju i życzyłem sobie, żeby ten stan trwał wiecznie. Seshin kończyło się ceremonią koła. Siadaliśmy w kręgu i po długim okresie milczenia, mogliśmy swobodnie się wypowiedzieć, słowem, okrzykiem, gestem. Niejednokrotnie korzystając ze swoich pantomimicznych zdolności, improwizowałem coś spontanicznie tworząc teatralne etiudy. Było nas ponad sześćdziesiąt osób i po kolei, wobec wszystkich, prezentowaliśmy się wszyscy. Niektórzy z adeptów zen traktowali ten rytuał po macoszemu, wiedząc jaki ładunek patosu może niekiedy wylewać się z umysłów. Mieliśmy najzwyczajniej w świecie ochotę napić się zimnego piwa, zjeść kiełbaski przy ognisku i pośpiewać we wspólnym gronie, jak podczas harcerskiego biwaku. Pamiętam opowieść jednego z naszych kolegów, który był tak podekscytowany, że oczy skrzyły mu się jak zimne ognie, nad głową wirowały gwiazdy, a otaczająca go aura świeciła prawdziwym blaskiem. Chciał zwierzyć się nam z przygody, która mu się przydarzyła tego ranka. Zaczął jak wszyscy, od ochów i achów, wyrażania radości, wdzięczności i bezmiaru rozmiarów. Po chwili spuścił z tonu i dalsza część gadki nie była tak patetyczna. Przeprosił, za swoje gadulstwo i obiecał się streszczać. Był przy tym tak naturalnie zabawny, że wywoływał gromkie salwy śmiechu. Opowiadał jak tego ranka, wstał wcześnie, wyszedł przed dom by zaczerpnąć świeżego powietrza, przeciągnął się jak kot na ganku i rozkoszował pięknym śpiewem ptaków. Nigdy w życiu nie czuł jeszcze w sobie takiego szczęścia. Nawet zanucił sobie pod nosem znaną piosenkę „Nie zmąci mej radości żaden cień” i wtedy właśnie jego oczom ukazała się smutna twarz naszej koleżanki, Ani. Podszedł do niej i zapytał, co się stało? Odpowiedziała, że auto odmówiło jej posłuszeństwa, a musi dziś wyjechać, bo ma ważne spotkanie. Wojtek, bo tak miał na imię, autor opowieści, zatarł ręce i błyskawicznie rzucił koleżance:
– Taka piękna dziewczyna nie może być smutna w tak pięknym dniu – powiedział wywołując kolejną falę wesołości. Wojtek usiadał za kierownicą, Ania przyglądała się z uwagą. Ujął obiema rękami skórzaną obręcz, wcisnął sprzęgło, wziął głęboki oddech, przekręcił kluczyk w stacyjce i usłyszał jak po kilku charakterystycznych zgrzytach, w które tak uwielbiają się wsłuchiwać ci wszyscy Zientarscy i Hołowczyce, silnik zakasłał, charknął i zgasł. Wojtek zbladł, karoseria czerwonego forda mustanga spłowiała także. Ania dostała go w prezencie od swojego ojca, w nagrodę za obronioną pracę magisterską z psychologii, która była przepustką do jej dorosłego życia. Ojciec Ani, prawnik, chciał sprawić córce prezent. Kupił auto z drugiej ręki u znajomego Pana Rysia. Pan Rysio zaręczał, że ford ma nowy akumulator, eleganckie spojlery polepszające właściwości aerodynamiczne i pojeździ jeszcze ładnych parę lat. Wojtek też znał się na samochodach i wiedział, że to dobre auto. Ale nawet najlepsze auta mają ten feler, że od czasu do czasu się psują. Tylko pytanie, dlaczego to miał być akurat ten czas? Wojtek przypomniał sobie słowa Rosiego, ile chwil może zmieścić się w jednej sekundzie. Padła jakaś horrendalna liczba, ale dopiero teraz Wojtek zrozumiał o czym mówił Rosi. Nie wiedział już ile minęło chwil, ile sekund i ile czasu pozostało, by blask dzisiejszego poranka został przyćmiony na zawsze. Wiedział, tylko to, że z każdą kolejną próbą uruchomienia silnika, akumulator będzie słabł, aż w końcu nie wyda żadnego dźwięku. Mimo to spróbował jeszcze raz. Auto znów zaczęło kasłać i chrząkać, lecz nie zapaliło.
– To chyba się nazywa złośliwość rzeczy martwych – powiedziała Ania.
– Mogły też mieć poczucie humoru – powiedział Wojtek i wysiadł z samochodu. – Podniósł maskę i odegrał prawdziwego czarodzieja.
– Abrakadabra…Czary Mary… Hokus Pokus! – po czym spróbował jeszcze raz.
Silnik wydał z siebie głośne ha, ha, następnie zacharczał, jęknął i zapalił.
Wojtek zbladł po raz drugi. Ania się uśmiechnęła, a ptaki zaczęły głośniej śpiewać.
– Masz szczęście – odezwał się po chwili. – Rzeczy niemożliwe, załatwiam od ręki, na cuda trzeba trochę poczekać. – Zaciągnął ręczny hamulec i wysiadł z samochodu.
– Niech moc będzie z tobą – powiedział na do widzenia. Ania nie mogła wyjść ze zdumienia. Wsiadła do samochodu, zapięła pasy i ruszyła przed siebie. Gdy Auto zniknęło za zakrętem Wojtek wrócił do codziennych zajęć. Opowieść dobiegła końca. Teraz gdy o tym piszę, na świecie panuje pandemia, nikt nie wie co będzie jutro, a scenariuszy jest więcej niż gwiazd na niebie. Gdy muszę po raz pięćdziesiąty, umyć ręce, założyć rękawiczki, maseczkę i ciągle pamiętać o tym, że nie mogę podrapać się po nosie, trafia mnie piorun i mam ochotę krzyknąć: Abrakadabra. Czary Mary. Hokus Pokus.