Sonoma i San Francisco
Najtrudniej zacząć. A poniżej kilka powodów dlaczego.
Powód pierwszy. Właściwie to nie za bardzo można pisać. Jedno z dojmujących doznań z Ango w Sonomie podpowiada mi, że całe moje doświadczenie jest poza słowami. Właściwie jest niemożliwe do opisania. Już dawno porzuciłem nadzieję, że ktokolwiek „z ulicy” zrozumie po co to wszystko, co tam się dzieje. Jeden z koanów opowiada o człowieku wiszącym na drzewie, trzymającym się gałęzi zębami, jeśli odpowie na pytanie przechodnia, to spadnie i potłucze się. Jeśli nie odpowie, przechodzień nie pojmie o co chodzi temu wiszącemu. Dla mnie ten koan oznacza także prawdziwą niemożność, przynajmniej dla mnie, opisania Ango. Gdzieś czytałem, że o Zenie można pisać na trzy sposoby. Po pierwsze w sposób najprostszy, typu: „Zjadłeś? To umyj miski”. Taki Zen. Rano wstaję zmarznięty, idę na pokłony, coś tam przeżywam, jem , pracuję, siedzę, śpię. Po drugie o Zenie można pisać w sposób poetycki. Najlepiej jakieś Haiku stworzyć. Ale to mnie przerasta. Po trzecie wreszcie, w sposób paradoksalny i co nieco absurdalny. Może jakoś tak: rano idąc na pokłony czułem, że boję się śmierci, że zaraz umrę a jednocześnie nic się nie działo. Jeden krok to umieranie, drugi krok zmartwychwstanie. Jeden oddech śmierć, drugi życie. Siedzenie zagmatwane i mało skupione, daleko od samadhi. Jednocześnie siedzenie perfekcyjne. Perfekcyjnie nieperfekcyjne. Więc jak pisać? Muszę, obawiam się, znaleźć własny sposób. Może opiszę kilka rund i co mi się w nich działo? Tak zrobię. Spróbuję do sprawy podejść „naukowo”, maksymalnie połączyć to co się tam działo z moim codziennym życiem, ze światem relatywności. A jak się da, to podrzucić wyniki jakichś badań. W końcu Zen nie może być sprzeczny z nauką.
Jarek Kaiin